Nie było wyjścia - podczas ostatniej naszej podróży B. zapałał uczuciem do pumpkin pie i wymusił na mnie obietnicę, iż upiekę po powrocie. Zatem, w czasie ostatnich zakupów przed lotem powrotnym, w naszym koszyku wylądowała "pumpkin pie spice", a ja, już w domu, zakupiłam dynię i zaczęłam przeglądać sieć w poszukiwaniu odpowiedniego przepisu. W końcu zdecydowałam się na przepis znaleziony na blogu Joy of Baking - urzekł mnie szczegółowy opis i mnóstwo praktycznych uwag (warto poczytać przed przystąpieniem do dzieła).
Pumkin pie
składniki na spód (Pate Brisee)
175 gramów (1 1/4 cups) mąki
1/2 łyżeczki soli
1 łyżka cukru
113 gramów (1/2 cup) masła, schłodzonego i pokrojonego w kostkę
30-60 ml (1/8 do 1/4 cup) bardzo zimnej wody
Ciasto wyrabiałam ręcznie. Do miski przesiałam mąkę, wsypałam sól, cukier i dokładnie wymieszałam. Dodałam masło i połączyłam składniki rozcierając je w rękach (nie można tego robić długo bo masło się rozpuści). Gdy całość zaczęła przypominać konsystencją kruszonkę, dolałam powoli wodę i jak tylko ciasto zaczęło się lekko łączyć (podobno poznaje się ten momant po tym, że ciasto uszczypnięte nie rozpada się), wyrzuciałam całość na blat i nadałam ciastu kształt grubego placka, a następnie owinęłam folią i wrzuciłam do lodówki na 30 minut.
Po 30 minutach wyjęłam ciasto i zaczęłam je rozwałkowywać na oprószonym mąką blacie, obracając placek, tak aby się nie przykleił. W tym momencie praktyka rozminęła się z teorią, ciasto zaczęło rwać się i pękać - za Chiny Ludowe nie wyglądało to tak jak powinno. Niezrażona niepowodzeniem, postanowiłam przypomnieć sobie czasy przedszkolne i po prostu wykleiłam ciastem foremkę (dno i boki) tak jak plasteliną (foremka do tarty o średnicy 24 cm), zalepiając dziury i ugniatając, co się da. Jak się później okazało ciasto wyszło ok, zarówno z foremki :), jak i w kształcie - może nie było wszędzie takiej samej grubości, ale cóż... Foremkę owinęłam w folię i znów wstawiłam do lodówki na czas przygotowywania nadzienia.
składniki na nadzienie
3 duże jajka
420 gr (2 cups) puree z dyni
120 ml (1/2 cup) kremówki
3 łyżki jasnego cukru musovado (w oryginalnym przepisie jest 110 gram cukru - moim zdaniem to zdecydownie za dużo, najlepiej dosłodzić wg własnego uznania)
2-3 łyżeczki pumpkin pie spice (w oryginale 1 łyżeczka cynamonu, 1/2 łyżeczki mielonego imbiru, 1/8 łyżeczki mielonych goździków - tutaj też kierowałabym się własnymi upodobaniami i smakiem)
1/2 łyżeczki soli
Udogodnienia w postaci dyniowego puree w puszkach u nas brak - musiałam zatem przygotować je w tradycyjny sposób. Przepołowiłam dynię i usunęłam z niej pestki oraz zwłóknienia, a następnie ułożyłam skórą do góry na blasze wyłożonej pergaminem. Dynię piekłam do miękkości przez ok. 5o minut w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni. Po ostudzeniu wydrążyłam miąższ i zmiksowałam blenderem (podobno trzeba gotowe puree odcedzić na gazie, ja jednak sobie to darowałam - podczas pieczenia z dyni wyciekło bardzo dużo wody, a samo puree wydawało się dość gęste). Odważyłam 420 gr na nadzienie, resztę poporcjowałam i zamroziłam (mam nadzieję, że puree przetrwa).
W misce roztrzepałam lekko jajka, dodałam resztę składników nadzienia, dokładnie wymieszałam i doprawiałam cukrem oraz przyprawami. Wlałam do wcześniej przygotowanej formy. Placek piekłam przez 50 minut w temperaturze 190 stopni (ciasto ma się ładnie zrumienić, środek ma wyglądać nadal na lekko wilgotny - tak mówi teoria :) ). Studziłam na kratce. Placek podaje się w temeraturze pokojowej, jednak nam smakował lekko schłodzony. Stephanie z Joy of Baking poleca do placka własnoręcznie ubitą, z odrobiną syropu klonowego, śmietanę, ja już nie miałam siły - musiała wystarczyć nam śmietana z tuby.
Można "upgradować" placek dodając środkową warstwę ze zmiksowanych ciasteczek korzennych i podpieczonych orzechów pecan (25 gr ciasteczek i 25 gr orzechów). Całą mieszaninę należy rozprowadzić w formie wyklejonej ciastem i dokładnie wgnieść w dno oraz boki, po czym całość schłodzić przed wlaniem nadzienia. Taką wersję też zrobiłam, dodająć jeszcze od siebie skórkę otartą z pomarańczy do nadzienia. Zdania były podzielone - ja wolałam wersję bardziej "luksusową", B. tradycyjną.






Los Llanos - bezkresne trawiaste równiny w zachodniej Wenezueli. To miejsce którym rządzą Llaneros, czyli wenezuelscy kowboje, bezustannie przeganiający bydło po ogromych pastwiskach. Właśnie na ranczu u Llaneros mieliśmy spędzić kolejne 4 dni. Zgodnie stwierdziliśmy, że to co się wydarzyło w ciągu tych dni, było naszym najbardziej bezpośrednim kontaktem z dziką fauną.
Najbardziej oczekiwanym punktem programu było oczywiście polowanie na anakondę. Widzieliśmy 3 sztuki - malutkie, jak to określił nasz przewodnik, zaledwie 3-4 metry... Podobno kiedyś złapali 18 metrową - wyciągali ją z bagna jeepem! I ledwo dali radę... Anakondę trzeba trzymać za głowę - podobno wtedy nie jest się w stanie okręcić wokół ofiary i jest się bezpiecznym. Po spotkaniu z anakondą nabrałam ogromnego szacunku do dusicieli - nigdy nie czułam takiej siły (potrzymaliśmy sobie, a co ;) ), jeden wielki mięsień, nierówna walka bez szans...
Tę rzekę ze zdjęcia przeszliśmy w bród. Dodam tylko, że te ciemne plamki na wodzie to głowy kajmanów... A po tym jak pan sprawdził, czy nie ma anakond, w błoto też weszliśmy. Dodam, że my nie mieliśmy gumowców, tylko gumowe sandałki... Po tych przejściach beztrosko niemal biegłam już po moim zdaniem bezpiecznej łące, kiedy przewodnik zwrócił naszą uwagę na niewinnie wyglądające niewielkie trawiaste wzgórki, oświadczając, że tam też mogą być zagrzebane anakondy... Udusić by nie udusiła, ale uryźć może :)