Friday, December 18, 2009

Odtwarzanie smaków



Staram się odtworzyć smaki naszej podróży. Takie jak smak śniadania w pewnej niezwykłej restauracji "Hell's Backbone Grill" w Boulder w Utah. Smak jabłkowo-cynamonowy.

Masło cynamonowe

miękkie masło
miód
cynamon

Wymieszałam masło z miodem i cynamonem- użyłam elektrycznej trzepaczki, aby też lekko masło ubić. Znalazłam nawet przepis w sieci, ale przyznam się szczerze, że robiłam 'na oko', co chwilę próbując (ilość miodu w podanym przepisie wydawała mi się zdecydowanie za duża). Przyjemnie roztapia się na gorącym toście, najlepiej pełnoziarnistym...

Apple butter, czyli mazidło jabłkowe
wg Simple Recipies

1,8 kg jabłek dobrych do gotowania
250 ml (1 cup) octu z cydru jabłkowego
500 ml (2 cups) wody
cukier (około kilograma - 4 cups)
sól
2 łyżeczki cynamonu
1/2 łyżeczki mielonych goździków
1/2 łyżeczki ziela angielskiego
starta skórka i sok z jednej cytryny

Robiłam z połowy porcji. Nie miałam odpowiedniego octu, a że do sklepu nie chciało mi się iść, użyłam octu z białego wina (nie wiem, jaki to miało wpływ na smak, bo nie miałam próbki porównawczej). Jabłka pokroiłam w dużą kostkę, bez obierania i wybierania gniazd nasiennych. Wrzuciłam do garnka, dodałam wodę i ocet, zagotowałam. Gotowałam na małym ogniu, aż jabłka zmiękły (ok. 20 minut). Następnie przetarłam jabłka przez sito do miski, no i zaczęło się słodzenie. Przepis mówi o pół szklanki cukru na każdą szklankę przetartych jabłek.  Wydawało mi się to zdecydowanie za dużo. Okazało się jednak, że mikstura jest baaardzo kwaśna. Nie wiem, czy to kwestia zamiany octu, czy jego ilości. Obstawiałabym jednak ilość i zmniejszyłabym ją powiedzmy o połowę. Nie po to przecież robi się samemu przetwory, żeby potem wrzucać w nie hurtowe ilości cukru... Koniec, końców - cukru dodałam sporo, jednak zdecydowanie mniej niż sugerował przepis (myślę, że nie bez znaczenia jest to, że autorka mieszka w Stanach, a ich umiłowanie do słodkiego jest moim zdaniem zbyt duże). Całość mieszałam, aż cukier się rozpuścił. Następnie dodałam szczyptę soli i resztę przypraw. Smażyłam na małym ogniu, aż całość zrobiła się gęsta i gładka. Wystudziłam i przełożyłam do słoików. Mnie mazidło smakowało na toście, moja Mama stwierdziła, że to świetny dodatek do mięsa i wsunęła cały słoik do pieczonego kurczaka... Jak, kto woli :)


Monday, December 14, 2009

Los Angeles na talerzu



Podróży do Stanów lekko się obawiałam. W mojej głowie przewijały się następujące obrazy: ja z hamburgerem, z hot-dogiem, z litrową colą w ręku, z frytkami, shakami, a wszystko to polane sztucznym serem z tubki. I w końcu ja (my) po powrocie - kilka kilogramów do przodu, z podwyższonym poziomem cholesterolu... Teraz wstydzę się, że byłam więźniem stereotypów. Kuchnia amerykańska, tak jak i naród, jest wybuchową mieszanką etniczną. Z radością odkryliśmy, że w Kalifornii i sąsiednich stanach, rządzą wpływy meksykańskie, zaś Los Angeles to prawdziwa mekka dla smakoszy - można tutaj odbyć podróż po kuchniach świata odwiedzając Chinatown, Little Tokyo, Koreatown, czy Little India, zjeść bajgla w dzielnicy żydowskiej, czy spróbować perskich słodyczy. Choć nasz pobyt w L.A. był krótki, zdołaliśmy odwiedzić kilka kultowych miejsc.


Karnie ustawiliśmy się w kolejce do Pink's - chyba najsłynniejszej w Stanach, a na pewno w Kalifornii, budki z hot-dogami. To tutaj gwiazdy Holllywood, wpadają na słynne Chili Dogi, a swoje kanapki mają Martha Stewart, czy Rosie O'Donnell. Budka stoi na rogu Melrose i La Brea od 1939 roku (przez cały ten czas w rękach rodziny Pink) i niezmiennie cieszy się wielką popularnością wśród wielbicieli hot-dogów. Po 45 minutach (!) odstanych w kolejce, mogliśmy usiąść przy jednym z plastikowych stolików ze swoją zdobyczą: 10" Stretch Chili Dogiem, Guadalajara Dogiem, New York Dogiem, Nacho Cheese Chili Dogiem i górą podwójnie smażonych frytek (tutaj muszę zaznaczyć, że nasza taca na dwie osoby prezentowała się skromnie w porównaniu z tacami innych osób - średnia to chyba 5 hot-dogów na osobę). Hot-dogi były bardzo smaczne, ale naszym odkryciem stało się chili i od tej pory prawie przy każdym posiłku obowiązkowa stała się parująca miseczka tego specjału.


Następnego dnia udaliśmy się na poszukiwanie smaków Meksyku do El Pueblo de Los Angles na Olvera Street. Jest to miejsce narodzin Los Angeles - tutaj w 1781 roku 44 meksykańskich osadników założyło wioskę. Teraz Olvera Street to żyjący skansen z kolorowymi kramami, na których można zakupić pamiątki w postaci sombrero, meksykańskiego ponczo, itp. Ale jest też mnóstwo budek z meksykańskim jedzeniem, gdzie nikt nie mówi po angielsku, co zawsze działa na nas zachęcająco :) To królestwo burrito, enchilad, tostadas i tamales, a do picia horchata (napój ryżowy - tutaj pokonała nas ilość dodanego cukru) lub aqua de jamaica (zimna herbata z kwiatów hibiskusa - bardzo orzeźwiająca).


Po pysznym posiłku przy muzyce mariachi na żywo, udaliśmy się w stronę Downtown, gdzie namierzyłam kolejny kulinarny punkt naszej podróży - Grand Central Market. Działający od 1917 roku targ oferuje oszałamiający wybór warzyw, owoców, mięs i specjalności kuchni meksykańskiej, gwatemalskiej i salwadorskiej. Jest też oczywiście kilkanaście barów oferujących specjalności kuchni latynoskiej. Nas jak magnes przyciągało stoisko Maria's Fresh Seafood i danie, które było na mojej liście "do spróbowania" od kilku już lat - ceviche. Wiedziałam, iż może być dobre, ale nie przypuszczałam, że aż tak... Mięso białej ryby "ugotowane" w soku z limonki, chili i mnóstwo kolendry, a do tego chrupiące tostadas - już wiem, że będę polowała na ceviche podczas następnych podróży. Zadowoleni, z pełnymi brzuchami, pomaszerowaliśmy w stronę Little Tokyo, aby pooglądać bary sushi (już się nie mieściło...) i sklepy wypełnione gadżetami z Hello Kitty. Potem jeszcze tylko oglądanie dziwaków oraz lody na Venice Beach i ruszyliśmy dalej w drogę w poszukiwaniu nowych smakowych wrażeń.

Wednesday, December 2, 2009

Sernikobrownie z wiśniami



Ciasto to było na liście 'do zrobienia' od roku. Aż w końcu upiekłam - baaardzo dobre. Przepis pochodzi z blogu White Plate - cytuję za Liską:

Sernikobrownie z wiśniami  z blogu White Plate

200 g gorzkiej czekolady (używam 70% Lindt)
200 g masła 
400 g cukru pudru (można dać mniej) 
5 jajek 
100 g mąki 
500 g sera kremowego (mój ulubiony: mielony ser w pudełku marki President) 
cukier waniliowy lub 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii 
200 g drylowanych wiśni lub malin (mogą być mrożone) 

Piekarnik nastawić na temp. 170 st C. 
Blaszkę 20x30 cm wysmarowac masłem i wyłożyć papierem. 
Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej, ostudzić. 
Masło i 250 g cukru pudru zmiksować na gładką masę. Następnie dodać 3 jajka - wbijając po jednym i dobrze miksując przed dodaniem kolejnego. 
Wlać roztopioną czekoladę, dalej miksować. Następnie dodać mąkę. 
3/4 mikstury wlać do blaszki. 

W drugiej misce utrzeć ser, resztę cukru, jajka i cukier waniliowy. Masa powina mieć gładką konsystencję. 
Wylać masę serową na masę czekoladową. 
Na wierzch wyłożyć resztę masy czekoladowej i ułożyć owoce. 
Piec 45-60 minut. (Przepis zaleca 40-45 min, ale ja piekę 1 h). Studziłam w ciepłym, ale otwartym piekarniku.

Dodam, że ja piekłam 55 minut. Smacznego!



Thursday, November 26, 2009

Mumbai


Mam tam swoją ulubioną knajpkę na rogu - Lalit. Tam jedliśmy indyjskie śniadania, najlepszą w okolicy masala dosę lub pav bhaji. I piekarnię, gdy na śniadanie mieliśmy ochotę zjeść zwykły chleb z masłem. Znam po imieniu wszystkich taksówkarzy, którzy stali na naszej ulicy - od miesięcy nie mają już szans na oszukiwanie nas na kursie. Gdy szłam po wodę do tego samego sklepiku co zwykle, pozdrawiał mnie zaprzyjaźniony żebrak.


Dokładnie rok temu, 26 listopada, z przerażeniem obserwowaliśmy realcję w tv. Palący się hotel Taj Mahal - symbol i duma miasta. Pod hotelowymi oknami spacerowaliśmy wieczorami, próbując złapać odrobinę świeżego powietrza znad zatoki. Pokazano kawiarnię z rozbitymi od strzałów oknami, poprzewracanymi stolikami, zakrwawioną podłogą. To Leopold's Cafe - tu chodziliśmy na najlepsze mango lassi. Strzały w Victoria Terminus - przez pół roku mieszkaliśmy 300 metrów dalej... Miasto, w którym nigdy nawet przez chwilę się nie bałam, nie odczuwałam zagrożenia, zmieniało się na moich oczach. Zmieniało się w oczach "Zachodu"...

Indie od lat borykają się z problemem terroryzmu. Muzułmanie, hinduiści, chrześcijanie, sikhowie, bojówki maoistyczne Naxalite - to mieszanka, która prędzej czy później zaiskrzy i wybuchnie. Do tego problemy terytorialne - Jammu i Kaszmir - stany, do których prawa roszczą sobie i Indie, i Pakistan. Od 1994 roku w Indiach w wyniku działania organizacji terrorystycznych zginęło około 60 000 ludzi. Zamach w Bombaju był jednak inny - urządzono polowanie na obywateli brytyjskich i amerykańskich. Zaatakowano w Colabie - dzielnicy turystycznej. Zmuszono stacje telewizyjne na zachodzie do przerwania transmisji, a nie tylko do puszczenia informacji o setkach zabitych małymi literami na pasku...

Terroryści zmieniają nasz sposób postrzegania świata. Bronię się przed tym. A jednak zawiadamiam służby lotniska, że "tam pod krzesłem leży samotna torba"... Czasem podejrzliwie patrzę na ludzi... A ostatnio, gdy na korytarzu naszego bloku zobaczyłam leżącą butelkę z dziwnie wyglądającym gęstym płynem, podeszłam, aby sprawdzić, czy nie jest okręcona kablami...

Wednesday, November 11, 2009

Orzechowe paczuszki, czyli wariacja na temat baklawy


Aromat wody różanej oraz kwiatu pomarańczy wracał do mnie słodkim wspomnieniem odkąd znajoma specjalistka od kuchni libańskiej zaprosiła nas na niedzielny obiad i uraczyła na deser arabskimi naleśnikami zwanymi katajef. Malutkie naleśniki zwinięte w rożki, nadziane asztą, udekorowane odrobiną konfitury pomarańczowej i polane aromatycznym syropem - mniam. Przewertowałam "Kuchnię Arabską" May Bsisu. Woda różana i z kwiatu pomarańczy, ciasto filo oraz duuużo orzechów - baklawa, to było to! Tylko kto a) wykona, b) zje i c) przeżyje zjedzenie całej blachy w dwie osoby? Postanowiłam poeksperymentować.

Orzechowe paczuszki
czyli wariacja na temat baklawy

ilość składników zależy od liczby osób i pożądanej ilości paczuszek

kilka arkuszy ciasta filo
posiekane mieszane orzechy - włoskie, pecan, niesolone pistacje
kilka łyżek roztopionego masła
woda z kwiatu pomarańczy
cukier

Ciasto pokroiłam na kwadraty o boku ok. 15 cm (nie trzeba być dokładnym, chodzi o to by po wyłożeniu ciastem foremki wystawało ono trochę ponad brzeg), każdy posmarowałam roztopionym masłem i poukładałam na sobie w rozetę (4-5 kwadratów na paczuszkę). Kokilki (można użyć blachy do muffinek) wyłożyłam tak przygotowanym ciastem. Wymieszałam orzechy z łyżką roztopionego masła, łyżeczką wody z kwiatu pomarańczy i łyżeczką cukru. Napełniłam nadzieniem kokilki. Piekłam w temperaturze 180 stopni, aż ciasto ładnie zbrązowiało.

Paczuszki jedliśmy na ciepło. Do każdej dołożyłam łyżkę jogurtu greckiego i polałam syropem qater.

Qater
aromatyczny arabski syrop
przepis podaję za "Kuchnią arabską" May S. Bsisu 

"przepis na 2,5 szklanki

3 szklanki cukru
1/4 łyżeczki świeżego soku z cytryny
1 łyżeczka wody różanej
1 łyżeczka wody pomarańczowej

Wlej do garnka 1,5 szklanki wody, wsyp 3 szklanki cukru i zagotuj na dużym ogniu, mieszając, aż cukier się rozpuści. Gotuj 3 minuty. Zmniejsz ogień do średniego, dolej sok z cytryny, zamieszaj i gotuj 10 minut. Zdejmij rondel z ognia, dolej wodę różaną i wodę pomarańczową, zamieszaj. Odstaw, żeby syrop wystygł.

Jeśli chodzi o stosowanie syropu, obowiązuje jedna ogólna reguła: jeśli do deseru na gorąco, podajemy zimny qater i odwrotnie - do zimnego deseru, qater powinien być gorący."

Od siebie dodam, że trzeba uważać z czasem gotowania - jedną porcję skarmelizowałam :) Ja dodałam trochę więcej wody różanej i pomarańczowej.


Tuesday, November 10, 2009

Kurczak satay z sałatką z zielonego mango



Jedno z naszych ulubionych dań. Przyrządzone specjalnie na Orzechowy Tydzień. Może nie od razu kojarzy się wszystkim z orzechami, zwłaszcza że jesienne wieczory i bliskość Świąt wiodą nasze myśli ku orzechom włoskim i laskowym zatopionym w pysznych ciastach, a jednak - moim zdaniem - to danie na wskroś orzechowe. Są tutaj orzeszki ziemne w klasycznej postaci, przerobione na masło również,  a i mleczko kokosowe też jest przecież pochodną orzecha... Myślę, że zaliczone ;)

Kurczak satay

piersi z kurczaka (u mnie na dwie osoby była jedna podwójna)

składniki marynaty:
1 łyżka sosu sojowego
1 łyżka miodu
1 łyżeczka kurkumy
1-2 łyżeczki kuminu
1-2 łyżeczki mielonej kolendry
ząbek czosnku przeciśnięty przez praskę
1-2 cm startego imbiru
sok z jednej limonki
łyżka oleju roślinnego

składniki sosu:
5 łyżek masła z orzeszków ziemnych z kawałkami orzechów (crunchy) lub gładkie plus garść posiekanych niesolonych fistaszków
1-1,5 łyżeczki czerwonej pasty curry
120 - 150 ml mleczka kokosowego
2 łyżeczki brązowego cukru 
sok z połowy limonki
łyżka sosu sojowego
łyżka sosu rybnego
garść posiekanej natki kolendry

Pocięłam pierś kurczaka w długie, cienkie paski. Wymieszałam składniki marynaty. Kurczak marynował się dwie godziny (można zostawić go na noc).
Wszystkie składniki sosu (oprócz kolendry) umieściłam w rondlu i powoli podgrzewałam, aż wszystko się połączyło i zaczęło bulgotać. My lubimy sos nie aż tak gęsty, więc dolałam jeszcze pół szklanki wody.
Kawałki kurczaka nadziałam na patyczki do szaszłyków i upiekłam na elektrycznym grillu. Oczywiście można je wrzucić pod grilla w piekarniku lub na patelnię grillową (wtedy najlepiej namoczyć wcześniej patyczki, żeby się nie zapaliły). Szaszłyki serwujemy z sosem posypanym kolendrą.

W tzw. międzyczasie przygotowałam sałatkę z zielonego mango. Bazowałam na przepisie na tajską sałatkę z papai.

Sałatka z zielonego mango

zielone mango pokrojone w zapałkę 
1-2 czerwone chili
ząbek czosnku
garść groszku cukrowego
kilka pomidorków koktailowych
garść niesolonych orzeszków ziemnych
2 łyżki sosu rybnego
sok z jednej limonki
łyżka cukru

W moździerzu roztarłam chili z czosnkiem, dodałam sos rybny, sok z limonki oraz cukier, wymieszałam, aby uzyskać sos. Dodałam resztę składników i wymieszałam, jednocześnie lekko całość ugniatając. Posypałam kolendrą. Sałatka świetnie komponuje się z szaszłykami.


Monday, November 9, 2009

Bresaola z rukolą

Dzisiejszy lunch. Szybki. Smaczny. Włoski.

Bresaola z rukolą

kilka plastrów bresaoli
garść lub dwie rukoli
dobrej jakości oliwa z pierwszego tłoczenia
parmezan lub grana padano
sól, czarny pieprz
cytryna

W misce wymieszałam rukolę z łyżką oliwy, odrobiną soli i pieprzu. Wyłożyłam na talerz. Na rukoli ułożyłam plastry bresaoli, lekko polałam oliwą, posypałam świeżo startym serem, doprawiałam pieprzem. Tuż przed jedzeniem skropiłam sokiem z cytryny. Smacznego!

Wednesday, November 4, 2009

Under the big blue sky

5000 kilometrów, 5 stanów, 9 dni... Niewyobrażalna przestrzeń, oszałamiająca przyroda. Samochód, który stał się naszym małym domem. Miasta i miasteczka migające za jego oknami. Codziennie inny motel, ale jakże znany z obrazów z tv. Przełamywanie i potwierdzanie stereotypów. Stany...



Tuesday, November 3, 2009

Łosoś teriyaki z makaronem udon



Szyld restauracji Wagamama na lotnisku Heathrow przyciągał nas jak magnes. Tak, zdecydowanie, nasze kubki smakowe potrzebowały odmiany - czegoś ostrego, azjatyckiego. Podczas rozpływania się w zachywtach nad ginger chicken udon, doznałam olśnienia - przecież mamy książkę "Ways with noodles" Hugo Arnolda - zatem nic nie stoi na przeszkodzie, aby odtworzyć smaki Wagamamy w domu. Przyznam się szczerze, że do tej pory książka ta leżała sobie trochę zapomniana - w przepisach przerażała mnie ilość składników, których nie miałam i które wydawały mi się nie do zdobycia. Gdy wróciłam do niej teraz, okazało się, że większość składników dawno już mam, a inne bez trudu dostałam w japońskim sklepie :) Wypróbowałam już kilka przepisów z tej książki i jestem zachwycona - dania są pyszne, swieże, lekkie i naszym zdaniem dobrze wyważone smakowo (chociaż czasami lekko je podkręcam zwiększając ilości przypraw). Dodam, że największym moim odkryciem dzięki tej książce stał się mirin. 

Łosoś teriyaki z makaronem udon
dla 2 osób 

2 filety z łososia
3 łyżki sosu sojowego
3 łyżki mirinu
150 g makaronu udon
1 czerwone chilli, drobno posiekane
2 dymki, posiekane
garść liści młodego szpinaku (ja nie miałam)
garść posiekanej kolendry
1 łyżka oleju roślinnego
2 łyżeczki uprażonych ziaren sezamu
1 limonka
słodki sos chilli (u mnie z butelki)

na dressing 
2 łyżeczki oleju sezamowego 
2 łyżeczki ciemnego sosu sojowego
sok z jednej limonki

W płaskiej misce wymieszałam mirin z sosem sojowym, dodałam łososia i dokładnie pokryłam go marynatą. Łosoś marynował się przez noc w lodówce. Jeżeli nie ma aż tyle czasu, wystarczą 2 godziny.

Ugotowałam udon według przepisu na opakowaniu (mój był świeży, więc wystarczyły mu 2-3 minuty) i odsączyłam. W dużej misce wymieszałam składniki dressingu, dodałam makaron i dokładnie wymieszałam. Następnie dodałam chilli, dymkę, kolendrę, wymieszałam i wyłożyłam makaron na dwa talerze.

Na patelni rozgrzałam olej. Wyjęłam łososia z marynaty i doprawiałam solą oraz pieprzem. Smażyłam przez około 6 minut, zaczynając od strony ze skórką i przewracająć co 2 minuty, aż skórka stała się chrupiąca. Wyłożyłam łososia na makaron i posypałam ziarnami sezamu, obok spoczęła ćwiartka limonki a w miseczce obok słodki sos chilli (do maczania lub polewania :) ). Pycha!

Monday, October 26, 2009

Placek dyniowy, czyli pumpkin pie


Nie było wyjścia - podczas ostatniej naszej podróży B. zapałał uczuciem do pumpkin pie i wymusił na mnie obietnicę, iż upiekę po powrocie. Zatem, w czasie ostatnich zakupów przed lotem powrotnym, w naszym koszyku wylądowała "pumpkin pie spice", a ja, już w domu, zakupiłam dynię i zaczęłam przeglądać sieć w poszukiwaniu odpowiedniego przepisu. W końcu zdecydowałam się na przepis znaleziony na blogu Joy of Baking - urzekł mnie szczegółowy opis i mnóstwo praktycznych uwag (warto poczytać przed przystąpieniem do dzieła).


Pumkin pie

składniki na spód (Pate Brisee)

175 gramów (1 1/4 cups) mąki
1/2 łyżeczki soli
1 łyżka cukru
113 gramów (1/2 cup) masła, schłodzonego i pokrojonego w kostkę
30-60 ml (1/8 do 1/4 cup) bardzo zimnej wody

Ciasto wyrabiałam ręcznie. Do miski przesiałam mąkę, wsypałam sól, cukier i dokładnie wymieszałam. Dodałam masło i połączyłam składniki rozcierając je w rękach (nie można tego robić długo bo masło się rozpuści). Gdy całość zaczęła przypominać konsystencją kruszonkę, dolałam powoli wodę i jak tylko ciasto zaczęło się lekko łączyć (podobno poznaje się ten momant po tym, że ciasto uszczypnięte nie rozpada się), wyrzuciałam całość na blat i nadałam ciastu kształt grubego placka, a następnie owinęłam folią i wrzuciłam do lodówki na 30 minut.
Po 30 minutach wyjęłam ciasto i zaczęłam je rozwałkowywać na oprószonym mąką blacie, obracając placek, tak aby się nie przykleił. W tym momencie praktyka rozminęła się z teorią, ciasto zaczęło rwać się i pękać - za Chiny Ludowe nie wyglądało to tak jak powinno. Niezrażona niepowodzeniem, postanowiłam przypomnieć sobie czasy przedszkolne i po prostu wykleiłam ciastem foremkę (dno i boki) tak jak plasteliną (foremka do tarty o średnicy 24 cm), zalepiając dziury i ugniatając, co się da. Jak się później okazało ciasto wyszło ok, zarówno z foremki :), jak i w kształcie - może nie było wszędzie takiej samej grubości, ale cóż... Foremkę owinęłam w folię i znów wstawiłam do lodówki na czas przygotowywania nadzienia.


składniki na nadzienie

3 duże jajka
420 gr (2 cups) puree z dyni
120 ml (1/2 cup) kremówki
3 łyżki jasnego cukru musovado (w oryginalnym przepisie jest 110 gram cukru - moim zdaniem to zdecydownie za dużo, najlepiej dosłodzić wg własnego uznania)
2-3 łyżeczki pumpkin pie spice (w oryginale 1 łyżeczka cynamonu, 1/2 łyżeczki mielonego imbiru, 1/8 łyżeczki mielonych goździków - tutaj też kierowałabym się własnymi upodobaniami i smakiem)
1/2 łyżeczki soli

Udogodnienia w postaci dyniowego puree w puszkach u nas brak - musiałam zatem przygotować je w tradycyjny sposób. Przepołowiłam dynię i usunęłam z niej pestki oraz zwłóknienia, a następnie ułożyłam skórą do góry na blasze wyłożonej pergaminem. Dynię piekłam do miękkości przez ok. 5o minut w piekarniku rozgrzanym do 180 stopni. Po ostudzeniu wydrążyłam miąższ i zmiksowałam blenderem (podobno trzeba gotowe puree odcedzić na gazie, ja jednak sobie to darowałam - podczas pieczenia z dyni wyciekło bardzo dużo wody, a samo puree wydawało się dość gęste). Odważyłam 420 gr na nadzienie, resztę poporcjowałam i zamroziłam (mam nadzieję, że puree przetrwa).

W misce roztrzepałam lekko jajka, dodałam resztę składników nadzienia, dokładnie wymieszałam i doprawiałam cukrem oraz przyprawami. Wlałam do wcześniej przygotowanej formy. Placek piekłam przez 50 minut w temperaturze 190 stopni (ciasto ma się ładnie zrumienić, środek ma wyglądać nadal na lekko wilgotny - tak mówi teoria :) ). Studziłam na kratce. Placek podaje się w temeraturze pokojowej, jednak nam smakował lekko schłodzony. Stephanie z Joy of Baking poleca do placka własnoręcznie ubitą, z odrobiną syropu klonowego, śmietanę, ja już nie miałam siły - musiała wystarczyć nam śmietana z tuby.

Można "upgradować" placek dodając środkową warstwę ze zmiksowanych ciasteczek korzennych i podpieczonych orzechów pecan (25 gr ciasteczek i 25 gr orzechów). Całą mieszaninę należy rozprowadzić w formie wyklejonej ciastem i dokładnie wgnieść w dno oraz boki, po czym całość schłodzić przed wlaniem nadzienia. Taką wersję też zrobiłam, dodająć jeszcze od siebie skórkę otartą z pomarańczy do nadzienia. Zdania były podzielone - ja wolałam wersję bardziej "luksusową", B. tradycyjną.


Zupa dyniowa z imbirem


Przepis wyszperany na Galerii Potraw. Dyni zupa zawdzięcza gładką konsystencję i niesamowity kolor, zaś azjatyckie dodatki dają jej lekki pazur. Bardzo nam smakowała.

Zupa dyniowa z imbirem

500 g miąższu z dyni pokrojonego w kostkę
cebula
2 marchewki
800ml bulionu warzywnego
sok z jednej pomarańczy 
łyżka masła
kawałek imbiru (ok. 3-4 cm)
150ml niesłodzonego mleczka kokosowego
2 łyżki oliwy
natka kolendry 
papryczka chili (u mnie czerwona)
sól, czarny pieprz 

Na oliwie zeszkliłam cebulę. Dodałam dynię, starty imbir, startą na grubych oczkach marchewkę, masło i część soku z pomarańczy. Chwilę podsmażyłam. Następnie dodałam bulion i gotowałam do miękkości. Dolałam mleczko kokosowe, resztę soku z pomarańczy i całość zmiksowałam. Ponownie zagotowałam  i przyprawiałam do smaku.  Zupę posypałam kolendrą i posiekanym chili. 


Wednesday, October 21, 2009

Złota jesień


Polska, czeska, słowacka... Mam nadzieję, że jeszcze wróci. Tymczasem oglądam zdjęcia i nie mogę się nadziwić, że zaledwie kilkanaście dni temu słońce mocno świeciło i było 27 stopni...



Złotą jesień udało mi się uchwycić podczas krótkiego wypadu na Słowację do Popradu. Najładniejszą częścią miasta (moim zdaniem) jest Spišská Sobota - dawniej osobne miasto, dziś dzielnica Popradu ustanowiona miejskim rezerwatem zabytków. Wokół wrzecionowatego rynku (ciekawostka, prawda? jak to odbiega od typowego wyobrażenia głownego placu miasta; zresztą rynek samego Popradu też nie grzeszy kątami prostymi) tłoczą się kolorowe średniowieczne kamieniczki. Pomimo, iż jest to podobno największa atrakcja turystyczna Popradu, niewielu tu turystów. Właściwie niewielu tu ludzi w ogóle. Można poddać się sennej atmosferze, przysiąść na jednej z ławek i wystawić twarz ku słońcu...


Można też spróbować odkryć kilka tajemnic miasteczka - może furtkę do samego Tajemniczego Ogrodu? ;)


Thursday, October 15, 2009

Murale


Ostatnie wspomnienie z Wenezueli. Były wszędzie, przykuwały wzrok - barwne i wibrujące życiem. Zapraszam na krótki fotoreportaż.


Los Llanos



Szybko nadrabiam zaległości :)

Plan był taki - 5 dni leżenia na karaibskich plażach i moczenia się w turkusowej wodzie. Na plaży spędziliśmy godzinę - dokładnie tyle czasu zajęło nam opróżnienie sześciopaku zimnego piwa i dojście po raz n-ty do wniosku, że plażowanie nie jest dla nas... Po chwili siedzieliśmy już w miejscowym biurze podróży, a wieczorem mknęliśmy taksówką w stronę dworca autobusowego. Po 24 godzinach podróży różnymi środkami transportu, byliśmy na miejscu.

Los Llanos - bezkresne trawiaste równiny w zachodniej Wenezueli. To miejsce którym rządzą Llaneros, czyli wenezuelscy kowboje, bezustannie przeganiający bydło po ogromych pastwiskach. Właśnie na ranczu u Llaneros mieliśmy spędzić kolejne 4 dni. Zgodnie stwierdziliśmy, że to co się wydarzyło w ciągu tych dni, było naszym najbardziej bezpośrednim kontaktem z dziką fauną.

Na Llanos jedzie się po to, aby obserwować dzikie zwierzęta. Niby o tym wiedzieliśmy, ale zwiedzeni wcześniejszymi doświadczeniami z tego rodzaju wyprawami, nie spodziewaliśmy się zbyt wiele. A tu pełne zaskoczenie. Klęska urodzaju :) Jeżeli kajmany, to setki. Chcecie zobaczyć anakondę? Proszę bardzo. Kapibary? Są. Delfiny rzeczne, żółwie, piranie... A może pójdziemy w nocy i złapiemy kilka malutkich kajmanów? To sobie dokładnie pooglądacie...

Najbardziej oczekiwanym punktem programu było oczywiście polowanie na anakondę. Widzieliśmy 3 sztuki - malutkie, jak to określił nasz przewodnik, zaledwie 3-4 metry... Podobno kiedyś złapali 18 metrową - wyciągali ją z bagna jeepem! I ledwo dali radę... Anakondę trzeba trzymać za głowę - podobno wtedy nie jest się w stanie okręcić wokół ofiary i jest się bezpiecznym. Po spotkaniu z anakondą nabrałam ogromnego szacunku do dusicieli - nigdy nie czułam takiej siły (potrzymaliśmy sobie, a co ;) ), jeden wielki mięsień, nierówna walka bez szans...

Najbardziej jednak ekscytujące okazało się dotarcie do miejsca, gdzie były anakondy...

Tę rzekę ze zdjęcia przeszliśmy w bród. Dodam tylko, że te ciemne plamki na wodzie to głowy kajmanów... A po tym jak pan sprawdził, czy nie ma anakond, w błoto też weszliśmy. Dodam, że my nie mieliśmy gumowców, tylko gumowe sandałki... Po tych przejściach beztrosko niemal biegłam już po moim zdaniem bezpiecznej łące, kiedy przewodnik zwrócił naszą uwagę na niewinnie wyglądające niewielkie trawiaste wzgórki, oświadczając, że tam też mogą być zagrzebane anakondy... Udusić by nie udusiła, ale uryźć może :)

A na koniec dzieciaki z Llanos.